Walentynkowo, czyli średniowiecze, landscaping i Piotruś Królik...
Wpis spontaniczny i natury osobistej :) Z zasady nie obchodzę Halloween, Walentynek, Dnia Pizzy, i innych nowomodnych świąt. Dlaczego? Bo to nie nasza tradycja? Tak, tak, ale przede wszystkim, bo znam fajniejsze okazje do świętowania. Dlatego też zwykle z pobłażliwym uśmiechem spoglądam na tych, którzy przykładają do wymienionych dni jakąś szczególną wagę... a raczej spoglądałam (czas przeszły), bo muszę przyznać, że od dwóch lat uśmiech nie jest już tak pobłażliwy. Jest za to mocno głupawy. Co zadecydowało o tej dość wyraźnej zmianie? Chyba to, że już drugi rok z rzędu, punkt 8.00 rano, w Walentynki witam listonosza poczty kwiatowej, który uroczyście wręcza mi walentynkowy bukiet. Bukiet ten jest dopełnieniem walentynkowego prezentu, który odbieram dzień lub dwa wcześniej. I za każdym razem, gdy przychodzi mi go rozpakować, przemyka mi przez myśl: fajnie jest mieć chłopaka Amerykanina o włoskich korzeniach na stałe zamieszkałego w UK, który specjalnie dla ciebie przeczesze tamtejsze antykwariaty, tylko po to, by zdobyć starsze wydanie dzienników Dorothy Wordsworth. Jeszcze fajniej, gdy ten chłopak - Amerykanin o włoskich korzeniach - wie kim była Dorothy Wordsworth i że możesz sobie z nim o niej pogadać. A już najfajniej, gdy ten chłopak - Amerykanin o włoskich korzeniach - przesyłając walentynkowy prezent dla ciebie, pamięta też o Twoich pociechach.
W tym miejscu pozdrawiam mojego Americano-Italiano, którego udało mi się skutecznie ukryć przed światem (dzięki wsparciu przyjaciół), a który sprawia, że uśmiech nie schodzi mi z ust. Nadal uważam to za mały cud, że takie dwie wiecznie uśmiechnięte gaduły zdołały odnaleźć się w tym tłumie. To szczera prawda, że urodzonym optymistom raźno iść przez życie. Ja, na przykład, po tym co przeszłam, po chorobie i śmierci najbliższej osoby, miałabym prawo na zawsze utracić wrodzony optymizm, tymczasem nie utraciłam (choć jego odbudowanie zajęło mi trochę czasu). Mój mąż też był urodzonym optymistą... jakie były szanse na to, że jeszcze kiedyś poznam kolejnego urodzonego optymistę? Tymczasem z tym kolejnym właśnie planujemy wspólny Hortus conclusus (w Anglii lub w Polsce).
Bo owszem, wróciłam do bzików z dzieciństwa i wczesnej młodości i podjęłam dodatkowe studia w ich kierunku. Horticulture, landscaping i ornitologia... To oczywiście musiało oznaczać rezygnację z czegoś na rzecz czegoś innego, bo doba naprawdę ma tylko 24 godziny. Więc dałam sobie spokój z mediami społecznościowymi, bez których potrafię żyć :) Na Fejsbuka nie zaglądam od czerwca ubiegłego roku. Skupiam się na tym prawdziwym życiu, w realu... nie tym sztucznie wygenerowanym, w wirtualu.
Ale wracając do pisania: właśnie kończę dopieszczać nieduży artykulik, który ukaże się już niebawem, a na 28 lutego (jak co roku) zaplanowałam coś specjalnego z okazji urodzin Henryka Młodego Króla, zapomnianego starszego brata Ryszarda Lwie Serce, o którym od 12 lat prowadzę blog.
Tymczasem świętujcie, nawet jeśli podobnie jak ja jesteście w związkach na odległość i ze swoim ukochanym/ukochaną widujecie się raz w miesiącu. Komuś może to nie wystarczać, ale są i tacy, którym wystarcza w zupełności. A dla kogoś kto - podobnie jak ja - ma mnóstwo innych spraw jest rozwiązaniem idealnym. Jedna wielka (i tragiczna) miłość na jedno ludzkie życie w zupełności wystarczy. Po takiej historii ostatnie czego człowiekowi trzeba to kolejne dramy. Dlatego obecnie stawiam tylko na to co lekkie, miłe i zupełnie niepoważne. Polakom zbyt często brakuje tej lekkości i radości rodem z południa, dlatego życzę Wam i sobie, abyśmy my, urodzeni optymiści, nie dawali się urodzonym ponurakom i uparcie uśmiechali. I na przekór wszystkim dostrzegali humor sytuacyjny nawet tam, gdzie urodzony ponurak nigdy go nie dostrzeże. Tego Wam i sobie z serca życzę.
Kasia Ogrodnik-Fujcik
Comments
Post a Comment